Pomoc Robotnikom Radomia

wspomnienia Senatora Zbigniewa Romaszewskiego

 

Radom zaczął się w lipcu w 76-tym roku od spotkania z Heńkiem Wujcem, który właśnie wybierał się na proces wytoczony robotnikom Ursusa. (Tym, którzy protestowali po ogłoszeniu przez Jaroszewicza podwyżek cen żywności). Proces odbywał się w Warszawie, nie mogłem wtedy na niego pójść, bo akurat wygłaszałem referat naukowy. Heniek opowiadał, że spotkał w sądzie rodziny ludzi uwięzionych i że są one całkowicie bezradne, pozbawione środków do życia. Nie mają jakiejkolwiek wiedzy prawnej, czasem nie wiedzą nawet, jak się pisze podania. I wtedy właśnie narodziła się idea pomocy. Heniek był dość rzutki, znalazł kontakt z liczną grupą, która chciała się w taką pomoc zaangażować. Byli w niej ludzie ze środowiska tzw. "komandosów", znanych ze studenckich protestów 68 roku, ludzie z harcerskiej "czarnej jedynki", była młodzież z Klubu Inteligencji Katolickiej, liczne grono osób które już dawno były opozycyjne w stosunku do reżimu. Razem zdecydowaliśmy się nieść pomoc represjonowanym. Pomoc oznaczała przede wszystkim zdobycie jakichś pieniędzy.

Urządziłem więc zbiórkę w Instytucie Fizyki, która mi się powiodła nadzwyczajnie, po prostu nie było kolegi, który by nie wyciągnął stu złotych, łącznie z sekretarzem partii, wszyscy na ten cel ofiarowali pieniądze, tak, że pierwsze fundusze już były.

O wydarzeniach radomskich początkowo wiedzieliśmy niewiele. Wreszcie poprzez więzienie, ponieważ "ursusiaki" siedziały razem z "radomiakami", trafił do Mirka Chojeckiego pierwszy adres radomski, osoby która była represjonowana. Tak więc, pod koniec sierpnia Mirek Chojecki nawiązał kontakty w Radomiu. To był jeszcze okres przed KOR-owski. Na początku wiadomo było tylko, że były jakieś dramatyczne wydarzenia w Radomiu, o których nikt nic do końca nie wiedział. Przez pewien czas nikogo z zewnątrz do Radomia nie wpuszczano. Chodziły jakieś legendy o trzydziestu zabitych i setkach storturowanych osób.

Na spotkaniu z Mirkiem Chojeckim dowiedzieliśmy się, ze ma on już listę osób w Radomiu, do których trzeba pojechać. Zosia od razu obiecała się w to zaangażować i jeździć do Radomia, ja natomiast byłem bardzo zajęty pisaniem mojego doktoratu, ale też obiecałem pojechać raz czy drugi.

No i rzeczywiście, pojechałem. Dostałem trzy adresy, pod które poszedłem, i muszę powiedzieć, że ten wyjazd był w moim życiu przełomowy. Po raz pierwszy poczułem, że jestem komuś do czegoś potrzebny. Moje życie pomiędzy Instytutem Fizyki i gierkowską rzeczywistością było dosyć smętne, nudne, beznadziejne. Budziło opór. Można było odłożyć trochę pieniędzy i kupić sobie malucha, albo pozbierać trochę pieniędzy i wyjechać do Jugosławii. Natomiast powódź fałszu, która nas otaczała była tak obrzydliwa, że nie bardzo było widać, jaki sens może mieć życie w takiej rzeczywistości.


Na zdjęciu obok: Spotkanie części Komitetu Obrony Robotników. Od lewej: Liliana (Maria) Wosiek, Zbigniew Romaszewski, Mirosław Chojecki, Antoni Maciarewicz, Jerzy Ficowski

Ten wyjazd do Radomia był też dla mnie pewnym szokiem, bo żyjąc w świecie nauki w Warszawie, zupełnie sobie nie wyobrażałem tak głębokiej nędzy, jaką zobaczyłem w Radomiu. Ogromne przeżycie. Byłem wtedy u Józka Szczepanika na ulicy Koszarowej, to taki slums, który dzisiaj już nie istnieje, byłem u Chomickich, rodziny jednego z oskarżonych w dużym procesie radomskim, byłem jeszcze u kogoś, u Gniadka może u Kobyłki, dziś już nie pamiętam.

Nie wiedziałem, co ja tym ludziom właściwie powiem? Jak wyjaśnię po co do nich przychodzę, jak się przedstawię? Wtedy KOR jeszcze nie istniał, wiedzieliśmy, że się tworzy, ale takiej instytucji jeszcze nie było. Powiedziałem, że jestem z Komitetu Obrony Robotników, pomimo, że to było na wyrost. Powiedziałem, że chcemy im pomóc, wyrazić swoją solidarność. Okazało się, że nawiązała się nić zaufania i sympatii. Ci ludzie byli zepchnięci na margines, nazywani warchołami, obrzucani błotem, mówiono że są lumpami, że są marginesem, itd. W tej atmosferze ktoś, kto przychodził i chciał nieść jakąś pomoc, niekoniecznie materialną - ja wtedy pieniędzy jeszcze nie miałem - był dla nich objawieniem. Tak nawiązały się pierwsze kontakty, a ja poczułem się tym ludziom po prostu potrzebny.

No i co robiliśmy dalej? Woziliśmy im pieniądze, załatwialiśmy adwokatów, pomoc lekarską. Część ludzi została wyrzucona z pracy, nie miała ubezpieczenia, część była tak skatowana na tzw. "ścieżkach zdrowia", że wymagali natychmiastowej, poważnej pomocy medycznej. Na przykład mężczyzna ze Wsoli, przykuty na Komendzie do kaloryfera, był przez godzinę bezlitośnie bity. Obrażenia bywały naprawdę poważne.

Rodziny osób represjonowanych widując się w więzieniach, w sądach zaczynały się poznawać między sobą. Tak więc z każdego wyjazdu przywoziło się trzy, cztery nowe adresy. W ten sposób sieć kontaktów rozrastała się. W końcu dotarliśmy do prawie wszystkich osób represjonowanych, lista miała czterysta kilkadziesiąt nazwisk.

W tym czasie jeździłem do Radomia dwa, trzy razy w tygodniu. Od połowy września do pierwszego stycznia byłem w Radomiu czterdzieści trzy razy. Jazdy do Radomia stały się dla mnie ważniejsze od doktoratu. Takie życie było bardzo trudne i męczące, ale dawało mi ogromną satysfakcję, czułem się potrzebny. Ciężko było dlatego, że niezależnie od systematycznej, pracy w Instytucie, popołudniami udzielałem korepetycji, żeby mieć z czego żyć. Tak więc jeśli jednego dnia udzielałem korepetycji to drugiego po pracy jechałem do Radomia i tak na zmianę Samochodu wtedy nie miałem, więc do Radomia jeździłem okazją z Placu Zawiszy. Potem do Warszawy wracałem nocnym pociągiem z Przemyśla. Pociąg do Warszawy przychodził o godzinie drugiej w nocy. Po pewnym czasie byłem już tak zmęczony, że wyjeżdżając tymi okazjami z Warszawy nigdy nie widziałem miejscowości Janki, bo zasypiałem zaraz po wyjeździe i budziłem się dopiero w Radomiu. No i tak mój doktorat odciągnął się do roku osiemdziesiątego.

Wtedy nie byłem jeszcze znany milicji. Zresztą, naszą zasadą było, żeby ludzi represjonowanych, sterroryzowanych dodatkowo nie obciążać kontaktami z nielegalną organizacją. Nie chcieliśmy ich narażać na nowe przesłuchania, straszenia i szantaże Prowadziliśmy akcję charytatywną, nie było w tym jeszcze żadnej polityki. Dlatego do Radomia jeĽdziły osoby nieznane SB. Pomimo tego, że na głowie miałem ogromną ilość osób represjonowanych, przynajmniej czterdzieści parę, to bardzo długo nie zostałem przez SB namierzony. Przyjeżdżałem w nocy, wyjeżdżałem w nocy, właściwie nie bardzo było jak mnie sfotografować, jak obejrzeć. Nikt z moich podopiecznych w tym czasie chyba na mnie nie doniósł, zresztą często nie znali mojego nazwiska. Ale już sama akcja charytatywna była w PRL-u działalnością polityczną. Choć zajmowaliśmy się tylko pomocą prawną, materialną ewentualnie opieką zdrowotną, to liczyliśmy się z tym, że grozi nam w tych czasach ze trzy lata więzienia.

O tym, że zostałem przez organa ścigania zidentyfikowany przekonałem się dopiero 17 marca 1977, w moje imieniny. Wtedy to Zosia dostała list, mówiący o tym, że tak naprawdę, to ja wcale nie niosę pomocy Radomiakom, tylko że jeżdżę tam po prostu do kochanki. Co gorsza, miałem właśnie tę kochankę zdradzać z inną. Biedaczka nie mogła tego wytrzymać i z rozpaczy napisała do mojej żony list. Wtedy wiedziałem już na pewno, że zostałem namierzony i w związku z tym zacząłem działać jawnie.

Podczas wyjazdów do Radomia bałem się tak naprawdę raz. Było to chyba ósmego maja 1977. Właśnie wtedy dowiedzieliśmy się, że w Krakowie zamordowano Staszka Pyjasa - studenta, tamtejszego współpracownika KOR-u. Akurat tego dnia pojechałem do Radomia, miałem odwiedzić kilku swoich podopiecznych. Wizyty odbyłem i na końcu zajrzałem do Chomickich, mieszkających stosunkowo niedaleko dworca. Ponieważ do dworca było bardzo blisko, a nie chciało mi się czekać na zawsze spóźniający się pociąg z Przemyśla, uznałem, że tym razem nie muszę pędzić na dworzec na czas, bo i tak będę czekał tam godzinami. Ale tego dnia akurat nastąpił cud, pociąg przyjechał i odjechał punktualnie. Zostałem na lodzie. Żadnej możliwości dojazdu do Warszawy już nie miałem, była sobota, gdzieś po dwunastej w nocy. Ja jednak postanowiłem, że znajdę jakąś okazję. Czekałem na skraju miasta. Puste pole, rowy, byłem zupełnie sam. Samochodów w ogóle nie było, padał deszcz ze śniegiem, było obrzydliwie i ponuro. Wtedy właśnie pomyślałem sobie: rany boskie, jeżeli ktoś za mną dziś chodził, to wie, że jestem tutaj sam. Mogą mnie zamordować i jak w sprawie Pyjasa sprawcy oczywiście również byliby nieznani. Na takim odludziu nikt by nawet nie wiedział, co się właściwie stało. No i rzeczywiście wtedy poczułem strach. Zobaczyłem, że z Jedlińska nadjeżdża taksówka, a że miałem przy sobie pieniądze, wsiadłem i kazałem się zawieźć do Warszawy. Kosztowało mnie to pewnie z pół pensji, ale szczęśliwie dojechałem nie ryzykując, że zostanę napadnięty.