Zbigniew Romaszewski - Logo Zbigniew Romaszewski
Romaszewski.pl: HOME / Publikacje / Dwie relacje ze spotkania Z. Romaszewskiego z Prof. Andriejem Sacharowem w Moskwie w styczniu 1979 roku

Dwie relacje ze spotkania Z. Romaszewskiego z Prof. Andriejem Sacharowem w Moskwie w styczniu 1979 roku

1979-01-25

Dwie relacje
(na razie dwie)

Relacje ze spotkania Zbigniewa Romaszewskiego z Andriejem Sacharowem w Moskwie w styczniu 1979 roku

 

Od Redakcji: Z prawdziwą radością odnotowujemy, że wydarzenie, które chcieliśmy przedstawić Państwu w tym miejscu zostało zrelacjonowane przez obu jego głównych uczestników.
Przedstawiamy więc Państwu obie relacje w obu wypadkach zachowując oryginalną redakcję tekstów.
Należy zauważyć, że do dnia publikacji niniejszego tekstu w naszym serwisie nie zostały odnalezione jakiekolwiek materiały Służb mówiące o tym spotkaniu. Redakcja ma nadzieję, że w przyszłości będzie mogła rozszerzyć prezentowany tu materiał o sprawozdanie trzeciej – niezapraszanej strony tego spotkania.

 


Spis treści:
Od Redakcji
Relacja Zbigniewa Romaszewskiego o spotkaniu z Andriejem Sacharowem
Relacja Andrieja Sacharowa o spotkaniu ze Zbigniewem Romaszewskim

 


Od Redakcji: Zamieszczone poniżej obszerne sprawozdanie zostało poprzedzone opublikowanym w Biuletynie Informacyjnym KSS "KOR" ze stycznia 1979 oświadczeniem następującej treści:
"Oświadczenie o spotkaniu przedstawiciela KSS "KOR" z Prof. A. Sacharowem z dnia 25 stycznia 1979 roku.
W dniach 20 i 21 stycznia 1979 roku przedstawiciel KSS "KOR" Zbigniew Romaszewski spotkał się w Moskwie z prof. A. Sacharowem oraz jego współpracownikami z Komitetu Obrony Praw Człowieka.
W czasie spotkania wymieniono informacje na temat przestrzegania i obrony praw człowieka w Polsce i ZSRR.
Ustalono zasady współpracy."

Relacja Zbigniewa Romaszewskiego o spotkaniu z Andriejem Sacharowem

Relacja niniejsza została opublikowana w numerze 2(28) Biuletynu Informacyjnego KSS "KOR" w lutym 1979 roku

Gdy pod koniec roku 1978 stwierdziłem, że ciągle jestem traktowany jako normalny obywatel PRL i posiadam prawo przekraczania granic na terenie naszego obozu, postanowiłem wybrać się do Moskwy. Moskwa nie jest dla mnie miastem egzotycznym, spędziłem w niej ponad rok na stażu naukowym, a i później utrzymywane kontakty pozwoliły mi na dość gruntowne zapoznanie się z obyczajami ludzi i charakterem miasta.

Wyjazd do ZSRR wymaga albo zaproszenia albo vouchera stwierdzającego zarezerwowanie odpowiednich miejsc hotelowych. Zwróciłem się więc do "Orbisu" o umożliwienie mi podróży w charakterze turysty indywidualnego. Dość szybko otrzymałem odpowiedź odmowną i wszystko było zgodne z moimi przewidywaniami. Zdumiałem się dopiero wtedy, gdy po upływie około dwóch tygodni pracownica "Orbisu" poinformowała mnie telefonicznie o tym, że powstała możliwość wyjazdu w innym terminie i czy by mi to odpowiadało. Odpowiedziałem pewnym tonem, że owszem. Takiej uprzejmości i sprawności od Biura Podróży nie oczekiwałem. Zrodziła ona w mojej głowie tysiące wątpliwości. Co na to SB? Liberalizm, czy bałagan, a może ukartowana gra – prowokacja?

Po załatwieniu formalności pozostała tylko jedna kwestia, jak wyjść z domu z walizką? Tak się akurat składało, że prowadzona na Śląsku akcja na rzecz uwolnienia Świtonia wywołała wzmożoną czujność ze strony SB i nasz dom był od kilku dni pod bardzo ścisłą obserwacją. W tych warunkach pokazanie się z bagażem mogło nasunąć podejrzenie o przenoszenie bibuły, zatrzymanie i uniemożliwienie wyjazdu. Jako pierwsza wychodzi z domu żona i albo udaje jej się zabrać za sobą cały ogon, albo też tego dnia zaprzestano inwigilacji.

Pociąg opóźnia się z odjazdem około 40 minut, ale wreszcie ruszamy. Jako towarzyszy podróży mam dwóch panów. Jeden z nich nazywany dalej Warszawiakiem wybiera się do Moskwy, aby tam sprzedać trzy pary dżinsów i kupić sobie tokarkę do prowadzonego przez siebie warsztatu. Drugi pan jedzie na delegację. Jest to pan w wielu lat 55-60, przedstawia się jako dyrektor fabryki samochodów w Radomsku, ma upodobanie do piwa i nazywa się Kazimierz W. Nazwiska niestety podać nie mogę, nie ze względu na dyskrecję, gdyż od takiej czuję się w stosunku do niego absolutnie zwolniony, ale po prostu dlatego, że zapomniałem.

Dojeżdżamy do Siedlec. – Wsiada kontrola celna i pograniczna. Celniczka ogląda moją deklarację, pyta czy nic nie wiozę. Nic. Stempluje deklarację i odchodzi. Następnie przychodzą WOP-iści. Jeden ogląda mój dowód i kartę przekraczania granicy, drugi wertuje niesioną księgę. W chwili gdy pierwszy zdążył już podstemplować kartę, na twarzy drugiego pojawił się oczekiwany przeze mnie wyraz ożywienia.

WOP-iści taktownie zamykają drzwi, porozumiewają się między sobą, po czym odbierają ode mnie dowód i kartę przekroczenia granicy i znikają na pół godziny sąsiednim przedziale. Tak więc akcje moje gwałtownie spadają i zanosi się na to, że podróż zakończę w Terespolu. Po jakimś czasie wchodzą do przedziału dwaj celnicy, wypraszają moich współtowarzyszy na korytarz wyjaśniając, że muszą przeprowadzić rewizję i zamykają drzwi. Przepraszają mnie również, ale "to już taki ich przykry obowiązek służbowy". Rewizja przebiega w atmosferze pełnej kultury, wynik oczywisty. Celnicy jeszcze raz przepraszają i wychodzą. Pojawiają się za interesowani współtowarzysze podróży: czy znaleźli coś – A o co chodziło? – Szczerze wyjaśniam. Warszawiak przejawia dyskretne zainteresowanie natomiast pan dyrektor wyraża szereg wątpliwości. Są one raczej standardowe. – Czy nie szkoda życia? – A co z tego mam? – A poza tym to i tak nic nie daje i nic się zmienić nie może. – Udzielam dość szablonowych odpowiedzi i pan dyrektor udaje się podniecony po dalsze piwa. Za chwilę dobiegają mnie strzępy rozmów pana dyrektora z konduktorem i współpasażerami. Co chwila pada moje nazwisko, że on zna je z radia, że taki opozycjonista itd., itd..

Terespol. WOP-iści oddają mi papiery i kartę przekroczenia granicy, odnotowują jeszcze szczegółowo moje personalia. Wysiadają. Czyli jadę za granicę.

Wsiadają celnicy i żołnierze radzieccy. Zajmują sąsiadujący z moim wolny przedział i przygotowują się do rozpoczęcia czynności. Z chwilę do ich przedziału wchodzi pan dyrektor, przez niedomknięte drzwi dobiega moje nazwisko. Warszawiak, który stał bliżej na korytarzu, wpada i mówi: Panie on pana normalnie "kapuje" – że opozycjonista, że KOR, że jedzie do Moskwy. Przy okazji "zakapował" na jednym oddechu trzy pary dżinsów wiezione przez Warszawiaka. Coś takiego widzę po raz pierwszy. Starszy, nobliwy pan. Co nim kierowało? Może obawa o własną walizę, którą wiózł do Moskwy, a może przyzwyczajenie z UB-owskiej przeszłości, które się zachowało po przejściu do cywila? Nie umiem odpowiedzieć.

Na szczęście rewelacje pana Dyrektora nie robią na radzieckich funkcjonariuszach większego wrażenia. Rozkazu nie było, a oni już tam przecież w Moskwie lepiej wiedzą co robią, gdy sprzedają voucher. Dość szczegółowa, ale mieszcząca się w normie rewizja ujawnia jedynie dżinsy u Warszawiaka, które zostają wpisane do odprawy warunkowej, ja otrzymuję kolejne pieczęcie i nareszcie jestem w ZSRR. Na pięcie opada. Idę na kolację.

Do Moskwy dojeżdżamy z dużym opóźnieniem następnego dnia po południu. Hotel Belgrad. Mogę wreszcie przystąpić do realizacji mojego planu: spotkania z profesorem Sacharowem. Sacharowa oczywiście nie znam. Mam nadzieję, że mojej prezentacji dokona znany pisarz opozycyjny Wojnowicz. Jednakże Wojnowicza usunięto ze Związku Pisarzy i dodatkowo zdjęto mu, tytułem represji telefon. W Moskwie brak telefonu to rzeczywiście duża niedogodność. Ale skoro nie ma innej rady udaję się do Wojnowicza osobiści. Bezskutecznie, nie zastaję go w domu. Decyduję się więc pójść do Sacharowa bez żadnej zapowiedzi. Udaję się pod znany mi adres. Oglądam podejrzliwie okolicę.

Wchodzę. Duży dom przy ul. Czkałowa stanowiącej jeden z odcinków okalającej śródmieście Moskwy arterii, noszącej nazwę Sadowego Kalca, najbardziej przypomina swą solidnością budownictwo lat trzydziestych. Windą wjeżdżam na szóste piętro. Drzwi otwiera mi matka pani Heleny Boner – Andrzeja Dymitrowicza nie ma, pojechał na daczę, nie wie kiedy wróci. Wyjaśniam, że przyjechałem z Polski, jestem członkiem KSS "KOR", podaję nazwisko. Pani Boner odpowiada, że Andrzej Dymitrowicz będzie niewątpliwie zainteresowany w spotkaniu ze mną i prosi, abym nie przedstawiając się zadzwonił wieczorem. Wychodzę, sprawdzam, nikt za mną nie idzie.

Dzwonię około godziny 9 wieczór. Telefon odbiera Sacharoz, Proponuje mi abym albo przyjechał od razu, albo też umówił się na następny dzień. Chwilę zastanawiam się. W zasadzie jutrzejszy termin jest znacznie rozsądniejszy, gdyż pozwala na dłuższą rozmowę, a dziś uwzględniwszy godzinny dojazd, oznacza godzinę 10 wieczór. Tym nie mniej decyduję się nadużyć uprzejmej propozycji i zjawić się od razu.

Nie będę ukrywał, że czułem się napięty i wolałem to mieć za sobą. Poza tym lubie wieczór. Czuję się bardziej pewny siebie. Zresztą okazało się, że nadużycie nie było duże, gdyż Profesor jest człowiekiem bardzo zajętym i tak czy owak, czas do późnych godzin nocnych poświęca bądź pracy naukowej, bądź działalności społecznej. Dotarłem około dziesiątej.

A.D. Sacharowa znałem poprzednio z licznych fotografii, jednakże już od pierwszej chwili, kiedy otworzył mi drzwi, w jego wyglądzie i zachowaniu było coś, co mnie zaskoczyło. Jest to oczywiście kwestia wizji jaką wytworzyłem sobie na podstawie jego publikacji, jego osiągnięć i zasług. Profesor, akademik (szczególnie w ZSRR do tego tytułu przywiązywana jest ogromna waga) to w jakiś sposób w mych wyobrażeniach wywoływało obraz pewnego dystansu, poprawności, czy nawet kostyczności. Tym czymś, co mnie zaskoczyło była jakaś nieoczekiwana prostota, niebywała naturalność nacechowana życzliwością dla rozmówcy i jednocześnie pozbawiona jakichkolwiek odcieni kokieterii.

Andrzej Dymitrowicz ubrany był swobodnie, po domowemu. Przedstawiłem się. Poprosił mnie do swojego pokoju. Pokój raczej skromny. Stół, biurko, tapczan, półki z książkami. Za szybami fotografie bliskich, między innymi duża fotografia zmarłego tragicznie przed rokiem w Paryżu bliskiego przyjaciela profesora: poety i pieśniarza Aleksandra Galicza. Profesor posadził mnie w fotelu, sam usiadł na biurku i rozpoczęliśmy rozmowę.

Powiedziałem, że moim zamiarem jest przeprowadzenie z nim wywiadu dla wychodzącego w Polsce poza zasięgiem cenzury, "Biuletynu Informacyjnego", lecz nim do tego przejdziemy chciałem po prostu porozmawiać. Rozmowa dotyczy opozycji w ZSRR, potem nawraca do spraw polskich.

Sacharow wie o toczącej się w Polsce działalności opozycyjnej głównie z audycji BBC i Głosu Ameryki. Stamtąd dowiedział się na przykład o wspólnym telegramie solidarnościowym wysłanym na jego ręce przez uczestników Karty 77 i KSS "KOR"u. Jednakże wiadomości jego na ten temat są dość wyrywkowe, gdyż dająca bardziej kompletny serwis spraw polskich radiostacja "Swoboda" jest na terenie Moskwy całkowicie głuszona. Kiedy opowiadałem o nakładach, o czasopismach literackich, o działalności TKN zaczynam się czuć wobec Profesora jak przybysz zza "żelaznej kurtyny". Druga kurtyna biegnie wzdłuż Bugu.

W tej sytuacji przeszła mi ochota na wszelkie wywiady. Jadąc miałem zupełnie inną wizję człowieka. Wywiad mój miał być wywiadem politycznym. Rozmowy SALT, a prawa człowieka, CARTER, Chiny, wybór Papieża, klasyczne pytania zadawane mu setki razy w wywiadach zachodnich dziennikarzy. Wobec Sacharowa wydały mi się one po prostu nietaktem. Sacharoz nie jest politykiem. Codziennie rano Profesor udaje się do pracy. Pracuje jako starszy pracownik naukowy w Instytucie Fizyki Akademii Nauk ZSRR. Jest fizykiem teoretykiem, zajmuje się problematyką cząstek elementarnych. Późnym popołudniem wraca do domu i wtedy dociera do niego cała krzywda, niesprawiedliwość i poniżenia nagromadzone latami w Związku Radzieckim. Jest naprawdę bardzo zmęczonym człowiekiem, który postanowił za wszelką cenę wytrwać na swym stanowisku broniąc pokrzywdzonych, broniąc ludzkiej godności, broniąc człowieczeństwa.

Nie jest w tej walce osamotniony. Towarzyszy mu w tym grupa przyjaciół. Ludzi tych poznałem nazajutrz. I znowu było to dla mnie zaskoczenie. Atmosfera społeczna Moskwy jest na tyle ciężka, na tyle różna od atmosfery panującej w Warszawie, że i opozycjonistów rosyjskich wyobrażałem sobie zupełnie inaczej niż warszawskich. Tych ludzi już nie chroni ani światowa popularność, ani opinia międzynarodowa. W każdej chwili mogą stanąć przed sądem pod sfingowanymi zarzutami i zostać skazani na wieloletnie wyroku łagru i zesłania. W ich zachowaniu nie znalazłem nawet cienia zawisłej nad nimi grozy. A zachowują się jak gdyby terror KGB w ogóle nie istniał. Występują jawnie. Spotykają się. Dzwonią do siebie, za granicę, spotykają korespondentów, wypowiadają swe autentyczne poglądy nie ściszając głosu, żyją jak ludzie wolni. Niewątpliwie jest to wynik niebywałej wprost determinacji tych ludzi, których dziesiątki przebywają już w obozach Pot’my, jednakże jest tu również coś czego nie można uchwycić z perspektywy Warszawy czy Paryża.

Trudno to nawet nazwać marginesem swobody. W każdym bądź razie moi rozmówcy nie oczekiwali, że po powrocie do domu zastaną tam funkcjonariuszy z błękitnymi pagonami, co dla każdego mieszkającego na zachód od Bugu wydaje się zupełnie nieuniknione. Jest to w gruncie rzeczy wróżenie z fusów, z atmosfery z jednorazowych spotkań z nieznanymi poprzednio ludźmi, w każdym razie wydaje mi się, że niezależnie od tego, że ekipa breżniewowska przeprowadziła procesy i skazała na długoletnie wyroku Ginzburg, Orłowa i Szczarańskiego, to poniesione przez nią w związku z tym straty polityczne na arenie międzynarodowej uczyniły ją znacznie ostrożniejszą w podejmowaniu drastycznych kroków.

Sytuacja polityczna Związku Radzieckiego, zagrożenie przez Chiny, krytyka ze strony zachodnich partii komunistycznych – uczyniły go bardziej podatnym na oddziaływanie międzynarodowej opinii publicznej. Jedynie prowadzona na zachodzie, konsekwentna walka o przestrzeganie praw człowieka, jedynie włączenie tego elementu do polityki zagranicznej państw jest czynnikiem, który zapewnia moim rozmówcom bezpieczny powrót do domu.

Zdaniem Profesora działalność opozycji na terenie ZSRR w niczym nie daje się porównać z szerokim frontem działań podjętych w Polsce. Przyczynę takiego stanu rzeczy Profesor upatruje w rozbiciu ruchu opozycyjnego na niewielkie grupy, występujące w obronie często sprzecznych między sobą interesów. Linie podziałów przebiegają wzdłuż linii narodowych, wyznaniowych, czy wreszcie stosunku do możliwości emigracji.

Jeżeli chodzi i Komitet Obrony Praw Człowieka to jego działalność ma przede wszystkim charakter antydepresyjny. Komitet zgromadził kartotekę ponad 400, jak to określił Profesor "więźniów sumienia". Jest to dla Związku Radzieckiego określenie najbardziej adekwatne. W pojęciu tym mieszczą się również więźniowie polityczni, jak również Adwentyści Dnia Siódmego walczący o prawo do wyznawania swej wiary, pięćdziesiątnicy, sekta judajsa usiłująca opuścić ZSRR, Tatarzy i Moscheci, którzy chcą powrócić do swej ojczyzny, Żydzi zamierzający emigrować do Izraela, a wreszcie tzw. Nacjonaliści ukraińscy, litewscy lub łotewscy. Wśród tej ostatniej grupy spotyka się jeszcze takich, którzy odsiadują niekończące się wyroki zapadłe po wojnie, bądź we wczesnych latach pięćdziesiątych. Ogółem liczba więzionych za przekonania w łagrach czy też specjalnych szpitalach psychiatrycznych nie przekracza zdaniem Profesora 2.000 osób. Szczególnie trudna do oszacowania jest w tym wypadku liczba ludzi, którzy za swe pojedyncze wystąpienia mieli sfabrykowane procesy o przestępstwa pospolite i odbywają karę w obozach dla kryminalistów. Los tych ludzi jest najcięższy.

Komitet cieszy się dużym zaufaniem społecznym i każda osoba odwiedzająca łagry, a uwięzieni mają raz w roku oprawo do spotkania z rodziną, uważa za swój obowiązek przekazać Komitetowi wszystkie otrzymane materiały i informacje. Wyjeżdżające rodziny są dokładnie rewidowane, jednakże jak pisze Sołżenicyn w Archipelagu GUŁAG "oni nauczyli się szukać, my nauczyliśmy się chować".

Tak więc Komitet dysponuje pełną informacją o przemieszczeniach, karach i głodówkach, jakie mają miejsce w obozach.

Materiały te są gromadzone i publikowane Kronice Wydarzeń Bieżących, która ukazuje się co 3 – 4 miesiące nieprzerwanie od 1974 roku. Kronika obejmuje około 150 stron i ukazuje się w 100 egzemplarzach przepisywanych na maszynie. Inne techniki są bardzo rzadko stosowane zarówno ze względu na trudności obiektywne jak i sypiące się drakońskie wyroki.

Sprawami radzieckiej psychiatrii zajęła się współpracująca z Komitetem niezależna grupa robocza do spraw psychiatrii, złożona z zawodowych psychiatrów. Profesor wymienia osiem specjalnych szpitali psychiatrycznych, w których umieszczani są ludzie niewygodni dla reżimu. Sytuacja na tym polu jest już tak dramatyczna, że głównym akcentem rozmowy nie jest już bezprawność działań represyjnych, ale potworne warunki panujące w tych zakładach. Wszelkie rekordy na tym polu bije szpital w Syczewce, którego obsługę stanowią kryminaliści wyżywający swe sadystyczne instynkty. Chorzy są terroryzowani, okradani, bici, nie wypuszcza się ich z pomieszczeń celem załatwienia potrzeb fizjologicznych, a gdy załatwiają je na sali znowu są katowani przez obsługę. Żadne dotychczasowe interwencje nie przyniosły rezultatów.

Rozmowa schodzi na temat brutalności policji. Podobnie jak w Polsce terror fizyczny jest powszechną praktyka milicyjną, wszyscy kryminaliści, jak i przypadkowo zatrzymane osoby są bite. Pobicie często kończy się śmiercią.

Profesorowi nie jest natomiast wiadomo o jakichś przejawach szczególnej brutalności w stosunku do więźniów politycznych. Pytam go o sprawę śmierci znanego z opozycyjnych przekonań poety Bogatyriowa. Został on w nieznanych okolicznościach pobity przy wejściu do własnego domu. Wynikiem odniesionych obrażeń była śmierć. Śmierć ta silnie zaciążyła nad atmosferą w liberalnych środowiskach literackich Moskwy. Stała się oan powodem do plotek o istnieniu powiązanych z KGB grup terrorystycznych o nastrojach silnie antyinteligenckich. Profesor nie ma wyrobionego zdania na temat śmierci Bogatyriowa, w istnienie grup terrorystycznych powątpiewa, natomiast widzi wyraźną celowość w kolportowaniu przez KGB tego rodzaju plotek. Zdaniem Sacharowa przepaść rozciąga się nie pomiędzy ludem, a inteligencją, ale właśnie między sterroryzowaną inteligencją, a świadoma opozycją. On, jako powszechnie znany opozycjonista spotkał się wielokrotnie wśród ludu z oznakami wyraźnej sympatii i popularności. Stan niezadowolenia wśród prostych judzi jest bardzo wysoki. Coraz częściej Breżniewowi lub Chruszczowowi przeciwstawiany jest Stalin, przy czym zdaniem Profesora nie należy tego traktować jako wyrazu przywiązania Rosjan do władzy silnej ręki, a raczej jako jedyny bezpieczny sposób wyrażania niezadowolenia.

Wydaje mi się, że odwoływanie się przez prostych ludzi do czasów Stalina jest w pierwszym rzędzie wyrazem rodzących się wśród nich jeszcze nieskrystalizowanych nastrojów egalitarnych, wywołanych rozrastaniem się burżuazji partyjnej. W atmosferze społecznej izolacji i powszechnej dezinformacji KGB usiłuje przekształcić te nastroje w tendencje antyinteligenckie i jako takie odbierane są one przez zastraszoną inteligencję.

Profesor zaprasza mnie na kolację. Rozmowa staje się luźniejsza, schodzi na tematy bardziej osobiste. W czasie rozmowy staram się przekonać Profesora o rzeczy dla mnie najważniejszej, to znaczy, że ja to jednak ja, a nie prowokator. Wyjaśniam skąd dobrze znam rosyjski, rozmawiam s Sacharowem na tematy zawodowe. Wreszcie na tak przygotowany grunt występuję z propozycją zredagowania przez rosyjskich dysydentów numeru "Krytyki" zapoznającego polskich czytelników z problemami opozycji w ZSRR. Profesor pomysł akceptuje i postanawia poznać mnie ze swymi przyjaciółmi. Dochodzi pierwsza w nocy. Umawiamy się na następny dzień na jedenastą.

Następnego dnia Sacharowa nie ma w domu. Zachorowała mu córka i musiał wyjechać, za to oczekują na mnie jego współpracownicy. Zmieniamy mieszkanie na mniej zradiofonizowane. Po drodze jakiś pan chowa gwałtownie w futerale aparat fotograficzny. Rozmawiamy prawie trzy godziny. Dowiaduję się o wystosowaniu przez nich na trzydziestolecie Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela apelu w sprawie przestrzegania tych praw w ZSRR. Obiecuję spopularyzowanie go w Polsce. Rozmawiamy o reakcjach opinii zachodniej. Moi rozmówcy narzekają, że część z przekazywanych przez nich informacji nie jest następnie podawana przez zachodnie środki masowego przekazu i podejrzewają w tym pewną tendencyjność. Jako przykład podają relacje jakiegoś amerykańskiego dziennikarza, który po powrocie ze Związku Radzieckiego w Głosie Ameryki pod niebiosa wynosił praworządność radzieckich sądów. Opinia taka może być wyrazem prywatnej głupoty i nieodpowiedzialności dziennikarza, do której koniec końców każdy ma prawo, ale powtarzanie tego samego tekstu w czterech kolejnych audycjach moi rozmówcy uważają już za przejaw pewnej tendencji połączonej ze złą wolą.

Żegnamy się. Następnego dnia wracam do Warszawy. Lecę samolotem. Lotnisko Szeremietiewo. Kontrola celna. Pieczątka i nic więcej. Kontrola graniczna – to samo. Przez cały czas mego pobytu żadnej działalności KGB wokół mej osoby nie zaobserwowałem. Być trzykrotnie u Sacharowa i nie być ani razu legitymowanym ani śledzonym, to było coś czego nie mogłem sobie wyobrazić. W warszawskich warunkach byłoby to niemożliwe. Widocznie większa praworządność wpływa również na zwiększoną sprawność policji. Być może KGB uważa, że jak będzie trzeba to i tak każdego można zamknąć na kilkanaście lat, a po cóż tracić czas i siły na bezsensowną bieganinę.

Trzeba tu oddać sprawiedliwość, że inwigilacja w Moskwie jest rzeczywiście utrudniona. Szerokie, nawet dwupasmowe jezdnie (np. na ulicy Czkałowa), nawroty co kilka kilometrów i wreszcie metro. Ze względu na żelazno-betonową konstrukcję w metrze inwigilujący są pozbawieni łączności zarówno między sobą jak i z kierująca nimi bazą. Nie wiedzą, kiedy i gdzie wysiądziesz, gdzie wezwać samochód. Tak więc przyzwoita inwigilacja w warunkach Moskwy wymaga nieprawdopodobnych wprost środków ludzkich i jest wobec tego, tak twierdzą rosyjscy dysydenci, rzadko stosowana.

Okęcie. Lądujemy. Przechodzę kontrolę paszportową i obserwuję powstałe zamieszanie. WOPiści szepczą celnikom, celnicy między sobą. Zaczynają się kręcić panowie po cywilnemu, których często znam z widzenia. Odbieram bagaż. Natychmiast zostaje uruchomione dodatkowe stanowisko odpraw celnych. Podchodzę. Pan w kraciastym palcie z nadęta miną zniechęca współpasażerów aby się za mną ustawiali. W bagażu nic nie ma. Jeszcze rewizja osobista. Udaję się wraz z celnikami do kabiny. Kraciasty pan nam towarzyszy, ale do kabiny nie wchodzi. Pilnuje na zewnątrz. Rewizja szybka i kompetentna nie ujawnia ze strony celników żadnego zamiaru dodatkowej szykany. Wychodzę.

Czeka na mnie żona i przyjaciel. Jestem w Warszawie.

Zbigniew Romaszewski

* * *

Relacja Andrieja Sacharowa o spotkaniu ze Zbigniewem Romaszewskim

Relacja niniejsza została opublikowana w 2 tomie (str. 249 i 250) Wspomnień Andrieja Sacharowa, wyd PoMOST, w przekładzie Ewy Rojewskiej - Olejarczuk

Na początku roku 1979 odwiedził mnie nie znany mi wcześniej gość. Kiedy go wpuściłem do domu, upewnił się, że jestem Sacharoz i powiedział, że otrzymał mój adres od X., przedstawił się jako Zbigniew Romaszewski z Polski, z Komitetu Obrony Robotników, i poprosił mnie o rozmowę. Miałem z nim dwa spotkania, drugie nazajutrz. Druga rozmowa odbywała się w obecności Tani Wielikanowej – przyszła jednocześnie z Romaszewskim – częściowo w pokoju moim i Lusi (Lusia, niestety, była w tym czasie za granicą), a częściowo w kuchni przy filiżance herbaty.

Był to mężczyzna więcej niż średniego wzrostu, szczupły, wysportowany, w dobrze, po europejsku uszytym garniturze, o wyrazistych rysach energicznej twarzy. Po rosyjsku mówił niezbyt szybko, ale zupełnie prawidłowo, dobrze zbudowanymi jasnymi zdaniami. Romaszewski interesował się naszymi dysydenckimi sprawami, wykazywał zrozumienie, którego zazwyczaj tak brakuje cudzoziemcom (zresztą nie był dla mnie cudzoziemcem). Ze swojej strony krótko, ale treściwie opowiedział o sytuacji w Polsce, o nastrojach w kraju i celach KOR-u. Powiedział, że masy robotnicze nastawione są bardzo zdecydowanie, że często słyszy się wypowiedzi takiego rodzaju:
-Teraz, kiedy wy (tj. inteligencja) przyszliście do nas, my im (tj. władzom partyjnym) razem pokażemy! Wywalczymy prawdę (albo porządek – nie pamiętam).

KOR-owcy stale muszą powstrzymywać robotników od zbyt pospiesznego działania, zapobiegać ewentualnym ekscesom.

-Jednym z kierunków pracy KOR-u jest zbadanie wypadków 1976 roku, akcji organów władzy, materialna i prawna pomoc robotnikom – ofiarom represji władz – powiedział Romaszewski.

Badanie sprawy jednak napotyka często na duże przeszkody. Opowiedział o przypadkach wywierania przez władze presji na ofiary przemocy za pośrednictwem milicji i świadków, zastraszania i nawet zabójstwa świadka, który był przy pobiciu na śmierć robotnika. Romaszewski powiedział, że polscy robotnicy z wielkim szacunkiem odnoszą się do inteligencji i są z niej dumni. Powiedział również, że sytuacja w Związku Radzieckim z uwagi na szereg przyczyn różni się od sytuacji w Polsce, a co za tym idzie – cele i możliwości ruchu w obronie praw człowieka są inne. Ale u podstaw mimo wszystko leży, jego zdaniem pewien wspólny mianownik (a może ja to powiedziałem, a on się zgodził). Romaszewski zaproponował mi napisanie artykułu dl czasopisma „Kultura”, obiecując, że na pewno zostanie wydrukowany. Odpowiedziałem, że pomyślę, ale niestety, nie zrobiłem tego w roku 1979. W ogóle piszę z trudnością i nie bardzo wiedziałem, co mogę napisać, nie powtarzając rzeczy dawno znanych moim czytelnikom. A potem sytuacja się zmieniła i było mi jeszcze trudniej.

Romaszewski spodobał się bardzo i mnie, i Tani z uwagi na swoją kulturę , inteligencję, poczucie odpowiedzialności i kompetencję. Dzięki temu spotkaniu lepiej rozumiem źródła „Solidarności”.

Teraz (piszę to w październiku 1982 roku) wiem, że kilka miesięcy temu Zbigniew Romaszewski został aresztowany razem z innymi uczestnikami słynnych wydarzeń lat 1980 – 1982, i oczekuje procesu (wraz z nim jego żona). Mam dla nich wiele sympatii i głębokiego szacunku i życzę im, by mężnie znieśli to, co niesie im los.

Andriej Sacharow

Copyright 2011 © Bobartstudio.pl
Autorzy: Pawł Piekarczyk, Szymon Zaleski, Marcin Sadłowski, Adam Bielański
Fot.: Erazm Ciołek, Jarosław M. Goliszewski, Kazimierz Kawulak, Krzysztof Mazur, Paweł Piekarczyk, Tomasz Pisula, Anna Wdowińska