Zbigniew Romaszewski - Logo Zbigniew Romaszewski
Romaszewski.pl: HOME / Publikacje / "Doświadczenie Solidarności" - Wykład podczas Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej w Radomiu, 8 maja 2009 roku

"Doświadczenie Solidarności" - Wykład podczas Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej w Radomiu, 8 maja 2009 roku

2009-05-08
Oficjalna strona senatora Zbigniewa Romaszewskiego

 

Radomski Tydzień SpołecznySolidarność – Niepodległość – DemokracjaBilans dwudziestolecia i spojrzenie w przyszłość

Spotkanie z 8 maja 2009 roku

 

Akcja Katolicka Diecezji Radomskiej i Katolickie Stowarzyszenie „Civitas Christiana” zorganizowały drugą już edycję Tygodnia Społecznego. Tematem przewodnim ostatniego dnia była Solidarność. 8 maja 2009 roku w Kościele MB Miłosierdzia w Radomiu odbyło się spotkanie odbyło podczas którego wygłoszone były następujące wykłady: Wykład Wicemarszałka Zbigniewa Romaszewskiego pt. "Doświadczenie Solidarności", Wykład Prof. dr. hab. Zbigniewa Stawrowskiego pt. "Etyczny wymiar Solidarności". Oto ich treść:

 

Wykład Wicemarszałka Zbigniewa Romaszewskiego"Doświadczenie Solidarności"

Kiedy myślałem o doświadczeniu Solidarności, obracałem się w kręgu pojęć, o których mówił pan profesor. Doświadczenie z perspektywy roku 2009 i dwudziestoletniej drogi III RP wydaje się wręcz mistyczne. Zaliczyłbym je do jednego z cudów Jana Pawła II. To było wydarzenie, które w normalnych kategoriach XX wieku chyba się nie mieści. Nie wyobrażam sobie tego bez ingerencji transcendentnej. Bez tego, że zstąpił Duch i odnowił oblicze "Tej" ziemi.

Jak można sobie dziś wyobrazić, że istniał kraj ludzi życzliwych? Nie wiem, czy kiedyś to się powtórzy. Byliśmy solidarni. Solidarni jako naród, działający dla dobra wspólnego. Dla dobra kolegów można było ryzykować więzienie. Poświęcać siebie. To jest najważniejsze. Chciałbym to uczucie przekazać młodym, choć jest bardzo trudne do przekazania. Ci, co odbierają tylko dzień dzisiejszy i nie pamiętają tamtych czasów, wiedzą o bezwzględnej konkurencji, o ambicjach, indywidualnym sukcesie. Bezwzględne działanie spotyka się z pełną aprobatą elit i mediów. Natomiast nie wiedzą, co to znaczy być solidarnym. Niekoniecznie być członkiem Związku. Być solidarnym na codzień. Rok 1980, 1981; uśmiechaliśmy się na ulicach, służyliśmy codzienną pomocą. Byliśmy dla siebie zwyczajnie życzliwi. Czy byliśmy innymi ludźmi? Pewnie nie. Też mieliśmy ambicje. Ale w imię wartości wyższych, w imię dobra Polski, wspólnoty narodowej, potrafiliśmy się zjednoczyć. Kiedy zaczynał się stan wojenny, miałem poczucie praktycznie pełnego bezpieczeństwa. Uważałem, że jeśli będę uciekał to po prostu wejdę do pierwszego lepszego mieszkania i mnie przechowają.

Jeżeli myślimy o historii naszego oporu, to on trwał zawsze. Od 1945 roku ludzie płacili krwią, potem więzieniem, torturami. Potem wszystko się załamało. Usiłowaliśmy to odbudować. Były bunty: rok 1956, 1970. Ale wszystko pozostawało w granicach układu jałtańskiego. Coś uzyskaliśmy w 1956 roku. Zlikwidowaliśmy stalinizm. Ile trwała odwilż 1956 roku? Nie trwała nawet rok. Już w sierpniu 1957 roku protestowałem przeciw zamknięciu tygodnika „Po prostu”. Rok 1970 dał nam Gierka. Mogliśmy mówić, dosyć swobodnie rozmawiać. To było wszystko. 1976 rok, kiedy zdecydowano się, że można społeczeństwo zagłodzić. Społeczeństwo się zbuntowało. Nastąpiły represje. Zaczęły się próby elementarnej działalności pozytywnej. Pomocy ludziom, dostępnej każdemu. Pomoc prawna, materialna pokrzywdzonym, repesjonowanym. Udało się doprowadzić do tego, że ludzie wyszli z więzień. To stało się dla nas pewną zachętą. Poczuliśmy się, w odróżnieniu od innych, w jakiś sposób wolni. Bo robiliśmy to, co uważaliśmy za słuszne. Wtedy to rzeczywiście było ryzyko. Kiedy pierwszy raz jechałem do Radomia, zakładałem, że trzy lata przyjdzie odsiedzieć. KOR i ROPCiO powstawały, bo było nam ze sobą dobrze. Mieliśmy środowisko, w którym mogliśmy mówić pełnym głosem. Romawiać, dyskutować, prowadzić podstawowe działania. Książki drukować, informacje przekazywać. To były początki.

Sądzę, że w tzw. ruch podziemny, w 1979 roku zaangażowanych było, aktywnie – bo to kwestia określenia poziomu aktywności, nie więcej niż 5000 ludzi. Którzy czytali, do których docierała nasza prasa. "Robotnika" w czerwcu 1980 roku wydaliśmy w nakładzie 70000. To był wielki wyczyn. Wszyscy wtedy rzucili się go kolportować. To była ta skala. Nagle mamy 10 milionów ludzi. Tu było coś niebywałego. W sensie integracji społeczeństwa w roku 1980, 1981 zdarzyło się coś, co w zwykłych kategoriach nie bardzo daje się wyjaśnić.

Przyszedł stan wojenny. Nie jest tak dobrze, że można oporu nie stawiać. Bo na zło trzeba odpowiedzieć. Nie zapominajmy, że na świecie również przebywa "Zły". On jest równie realny. Nie musi mieć żadnej postaci. Należy pamiętać, aby w odpowiednim momencie dostrzec zło. Gigantycznym złem wyrządzonym polskiemu społeczeństwu było odebranie mu solidarności. Za wszystko się płaci. Społeczeństwo musi funkcjonować w określonych strukturach. Jeśli ich nie posiada, nie ma możliwości eliminowania zła. Ulega rozproszeniu. Staje się tłumem. Z ogomną częścią społeczeństwa w okresie stanu wojennego to się stało. Rozpierzchliśmy się. Każdy ratował się na własną rękę.

Całe społeczeństwo, nie tylko ludzie "S", również i partyjni, esbecy. Oni wszyscy kontestowali system. Wiedzieli, że do niczego nie prowadzi, nie pozostawia żadnych perspektyw i wszyscy musimy się ratować. Ale nie wspólnie, tylko każdy na własną rękę. Niewątpliwy jest udział opozycji w obaleniu systemu. Przełamała jedną, bardzo istotną barierę. Potrafiła dotrzeć do społeczeństwa z informacją. Władza utraciła monopol informacji. Docierały książki, wydawnictwa. Były spotkania. Budowała się i trwała świadomość społeczna. To była siła opozycji. Ale główną przyczyną była już zwyczajna odmowa. Odmowa liczenia się z władzą, która nie potrafiła społeczeństwu nic zapewnić. Odmowa słuchania jej. Sklepikarka, ludzie w tramwaju i nawet ten ubek, co cię inwigilował, też już wiedzieli, że dalej tak nie można. Władza w ogóle przestawała się liczyć. Na komuniźmie sprawdziły się zasady Karola Marksa. System nieefektywny ekonomicznie musi upaść. Kiedy byłem w 1968 roku w Moskwie i pisałem doktorat z fizyki, to tam w laboratorium widziało się gołym okiem, że system jest ekonomicznie niewydolny. Wszystkie osiągnięcia techniczne, o których tyle się mówiło u nas w kraju, były kradzione.

W 1989 roku nie byliśmy już "S" 10-milionową. Społeczeństwo po 8 latach było piekielnie zmęczone. Zarówno ci, co byli w podziemiu, jak i ci, co stali tylko w kolejkach. Nie potrafiliśmy do końca zrozumieć co się stało, jakie są granice naszej wolności. Ucieszyliśmy się, bo w krótkim czasie mieliśmy aksamitną rewolucję w Czechach. Potem upadł mur berliński. Nawet Litwini postanowili uzyskać niezależność. W 1991 roku rozpadł się Związek Radziecki. Musimy powiedzieć jasno: idąc do okrągłego stołu nikt tego wszystkiego sobie nawet nie wyobrażał. Takiej wizji nie było. Świat bez Związku Radzieckiego? Niepodległa Polska? Wolne wybory? To były rzeczy, o których nawet w roku 1980, 1981 nie marzyliśmy. Na I Krajowym Walnym Zjeździe "Solidarności" wszyscy o tym tylko rozmawialiśmy. W żadnym oficjalnym dokumencie nic takiego nie powstało.

Eksplozja. Zupełnie inny świat. Na który nie do końca byliśmy przygotowani. Czy był to świat przyjazny? Nie tak, jak oczekiwaliśmy. Nie do końca byliśmy w stanie to spostrzec, zrozumieć i zainteresować się polityką. Przez 20 lat słowa zmieniły swoje znaczenie. Podlegamy, podobnie jak za komunizmu, manipulacjom słowami. W komunizmie demokracja nie oznaczała demokracji, wolność wolności, ani sprawiedliwość sprawiedliwości. Demokracja była ludowa. Równość była socjalistyczna. Wszystko było specjalne. Dziś znowu mamy to samo. Słowa zaczęły tracić sens. Kłopotliwe słowo "chciwość" zostało po prostu wyeliminowane z języka polskiego. Zastąpił je pozytywny "zysk", który stał się naczelną miarą ludzkich osiągnięć. Sądzę, że i tu zbliżyliśmy się do międzynarodowych standardów, choć w krajach stabilnej demokracji nie wygląda to, przynajmniej z zewnątrz, tak karykaturalnie jak w kraju akumulacji kapitału. Może teraz, przy kryzysie, czasem pojawia się w prasie pojęcie "chciwość". Jeżeli coś nie jest zapisane w przepisach prawa, to nie istnieje. Zniknęło prawo moralne, zwyczajowe. Pozostał tylko kodeks karny. Nieudowodniono – niewinny. Słowo "świństwo" wyszło z użycia. Społeczeństwo utraciło prawo osądu moralnego.

Polityka wymaga budowania społecznego konsensusu, współpracy i wypracowania rozwiązań. Ciągłych narad, uzgodnień i tłumaczenia. Bez tego nie ma możliwości funkcjonowania państwa, które jest wspólnotą. Istnieją w niej różne grupy posiadające własne interesy. Wycena tych interesów, porozumienie, dialog, to są rzeczy, którymi zajmuje się polityka. Można powiedzieć, że jest zła i niepotrzebna. Żeby ludzie przestali się nią zajmować. Bo są już tacy, którzy się polityką zajmą. Oni was urządzą. Tak jak urządzali przez 40 lat. Zagrożeniem demokracji jest brak zainteresowania „brudną” polityką. Zajmowanie się polityką to nasz obowiązek wobec państwa, narodu. Patrzcie na ręce. W 1989 roku ludzie przestali. Bo uważali, że już mają wszystko.

Przemiany polityczne dotyczące przywrócenia suwerenności, wolności słowa, wolności zrzeszeń i zgromadzeń, wolnych wyborów, wreszcie wolności gospodarczej, wychodziły naprzeciw oczekiwaniom społeczeństwa. Społeczeństwo było zmęczone nędzą PRL-u, a także toczoną od 8 lat walką z systemem. Dysponując wiarygodnymi i sprawdzonymi przywódcami, przestało aktywnie funkcjonować w sferze politycznej i rzuciło się w wir działalności gospodarczej. Hasła neoliberalne odniosły gigantyczny sukces. Nigdy nie zapomnę pierwszej podróży do Berlina. Akurat padł mur. Zaraz jak wszedłem do Senatu, postanowiliśmy urządzić wystawę Muru Berlińskiego. Podjęliśmy negocjacje z Muzeum Muru Berlińskiego. Pojechaliśmy do Berlina. To co się wtedy oglądało w Polsce, było fantastyczne. Cała szosa, aż do Świecka, to były łóżka polowe, stoliki, budki zbite z dykty. Sprzedawało się papierosy, wódkę, kawę, herbatę, kiełbasę, krasnale. Przejeżdżało się do "enerdówka", a tam pustka. Polacy rzucili się do działalności gospodarczej. Mieli nadzieję, że wolność gospodarcza da im prawdziwą wolność. To był gigantyczny pęd. Chcieli odpowiadać za swoje życie i byt materialny. Tak byli tym zajęci, że nie zauważyli, że państwo nie zamierza im w tym w ogóle pomóc, ani chronić. Państwo zrobiło bardzo wiele błędów. Ale ludzie wierzyli w liberalizm, własność i konkurencję. Społeczeństwo zostało oszukane potężnie. Okazała się rzecz oczywista. Że do gospodarki potrzebny jest kapitał. Konkurencja była przegrana na starcie. Nie rozwijało się inicjatyw od łóżka polowego, przez budkę, sklep i sieć sklepów. Wpuściło się kapitał zachodni. A był on potrzebny, bo gospodarka była calkowicie nienowoczesna. Kraj był zdewastowany przez komunizm. Przemysł był przestarzały. Nikt nie daje pieniędzy, jeśli nie ma w tym żadnego interesu. Trzeba mieć korzyści. Tak się nasz pęd do gospodarki liberalnej właściwie wyczerpał. Tych tzw. zwykłych ludzi. A przy okazji pozbyliśmy się przemysłu.

Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy mocno naciskały na prywatyzację. Często ewidentnie niekorzystną dla nas. Jeżeli się kogoś doprowadza do bankructwa, a potem żąda żeby płacił, to można kupować praktycznie za darmo. Chyba nie można było inaczej. To byłoby oderwanie się, izolowanie od świata. Ale były rzeczy po prostu karygodne. Reforma, transformacja ustrojowa nie ma nic wspólnego z postulatami Solidarności. Z tym co zostało podpisane podczas okrągłego stołu. Może to było naiwne, ale państwo, które chcieliśmy na I Walnym Zjeździe budować, to było państwo samorządowe. Samorządy pracownicze odpowiadałyby za swoje zakłady pracy.

Popiwek był katastrofalną ustawą, która w zasadzie rozłożyła wielkie zakłady pracy. Przy panującej hiperinflacji, kilkadziesiąt procent miesięcznie. Dawało się ludziom podwyżkę. Od tego płaciło się podatek. Gigantyczny. Od złotówki podwyżki pięć złotych podatku. To był świetny motyw prywatyzacyjny. Przychodził dyrektor i mówił: "Chłopaki, nie mogę wziąć tej roboty. Ale mam pomysł. Otworzę taką spółkę. Będziecie u mnie pracować. Przyjmę zamówienie. Przekażemy je z zakładu do tej spółki. Normalnie wam wtedy zapłacę." W ten sposób wielkie przedsiębiorstwa zaczęły obrastać "winogronami" spółek budowanych przez zarządy. Związek nie rozumiał, co się dzieje. Na ogół szef Związku wchodził do rady nadzorczej, lub zarządu, żeby kontrolować, czy spółka jest uczciwa. Ludzie dostawali więcej pieniędzy. Związki były wtedy w stanie zahamować i skontrolować proces prywatyzacyjny. Natomiast nie wynikało to z ich własnych interesów. Ludzie by ich roznieśli. Gdyby się okazało, że nie mogą zarobić.

Pomysłu, żeby coś przekazać pracownikom nikt nigdy nie przyjął. Kiedy byłem senatorem województwa tarnobrzeskiego, usiłowałem w Dwikozach zbudować spółkę sadowników. W PRL to był jeden z zamożniejszych regionów. Tam były zainwestowane pieniądze, więc byli zadłużeni. Nikt tego nie był w stanie spłacić. Ale zagraniczny inwestor nie musiał nic spłacać. Za symboliczną złotówkę sprzedali. To samo było w Polifarbie wrocławskim, Porcelanie wałbrzyskiej. Część tego to po prostu głupota i nieumiejętność funkcjonowania w świecie wolnego rynku. Część to świadoma działalność skorumpowanego państwa. Jeżeli przyjrzymy się głównym beneficjentom przemian, to jednak nie są to ludzie Solidarności. Pewnie z 80% listy stu najbogatszych Polaków to ludzie ze służb. Nie mieliśmy ludzi obytych w świecie i potrafiących funkcjonować w gospodarce.

W procesie transformacyjnym nastąpiło uwłaszczenie całowicie przypadkowych, albo i nieprzypadkowych ludzi. Z tego stworzyła się już cała doktryna prawna, jeżeli weźmiemy orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. W początku lat 90. powstał problem „świętego prawa własności”. Szemrana sakralizacja własności. Kwestia mieszkań zakładowych. Krew mnie zalewa, jak słyszę, że własność mamy przed 1939 rokiem i po 1989. Ta własność jest święta i będziemy jej dochodzić. Nieważne, czy nakradł się, czy oszukał. A przez 50 lat ludzie nic nie zarabiali. Własności nie mają, bo nie mają. Bo wtedy wszystko się dostawało. Na różnych warunkach. Czasem zapisywało się do partii. Albo zostawało tajniakiem. Różne były układy. Tym niemniej ludzie coś zdobyli. Teraz są pozbawieni jakichkolwiek praw własności. Mieszkanie było największą wartością, którą się dostawało. Nie kupowało się. Lokale zakładowe często były budowane z funduszy socjalnych. Nie stanowiło to więcej niż 20-30% w całej budowie osiedla. To jednak były ich przepracowane godziny. Również na budowach. Nagle powiada się, że to własność przedsiębiorstwa. Sprzedaje się razem z przedsiębiorstwem, albo spekulantom, po 5 złotych za metr kwadratowy. Były takie przypadki w Gliwicach. Bo likwidatorowi nie chciało się przejść po mieszkaniach. Lokatorzy po 5 złotych też by kupili. Zostali pozbawieni całego dorobku. Górnicy, hutnicy na Śląsku więcej zarabiali, to i więcej się budowało. Nikt się tym nie interesuje.

Koszty transformacji były bardzo duże. Społeczeństwu nie została zapewniona ochrona. Bielecki z dnia na dzień zlikwidował PGRy. To była działalność niemal na poziomie głodu na Ukrainie. Około miliona, nawet dwóch milionów ludzi pozostało bez zajęcia. Bez perspektyw. Mieli rozwijać działalność gospodarczą, skoro do najbliższej miejscowości było 5 kilometrów. Co oni tam mieli robić? Nie jestem pewien, czy to się ekonomicznie opłaciło. Trzeba było płacić tym ludziom bezrobocie. Nie mówię nawet o kosztach demoralizacji. Tam była młodzież. Można ją było ciągnąć. Straciła perspektywy i wlazła w samogon. Łatwo sobie wyobrazić, jak ci ludzie się czuli, kiedy nagle utracili jakiekolwiek zajęcie. Pożytki z tego? Nie dopłacaliśmy wiele. Dopłaty do PGRów były średnie. Może najgorsze należało stopniowo likwidować. Wprowadzić szkolenia, zabezpieczyć kredyty obrotowe. Niektórzy może założyliby gospodarstwo. Kupiliby traktor. Nie mieli przecież w ogóle narzędzi. Bezmyślność i niedostrzeganie ludzi. To jest działalność zbrodnicza.

Dziś jesteśmy niewątpliwie bardzo daleko od komunizmu. Ale od "Laborem Exercens" oddaliliśmy się równie znacząco. To jest nasza porażka. Idea Solidarności przedłożona w encyklice Jana Pawła II wymagała operacyjnego rozwinięcia w ekonomii. Tzn. budowy ekonomii solidarności. To nie było dzieło na miarę Balcerowicza. Raczej Smitha, Marksa, Keynesa; ludzi o horyzontach, którzy byliby w stanie się tym przejąć. A i tak byłoby to bardzo trudne: zbudować ekonomię solidarności w świecie kapitalistycznym. Papież nas ostrzegał. Nie pamiętaliśmy, że kapitalizm pozbawiony zagrożenia komunistycznego też nie jest rajem. Jest równie daleko od sprawiedliwości społecznej jak komunizm. Problemem jest, że wydajemy w parlamencie rocznie 20 tys. stron Dz. Ust. W zeszłym roku ostatnia strona to 17,1 tys. Jak może funkcjonować organizm społeczny, w którym co roku wydaje się 17 tys. stron instrukcji? Jak ma się do tego odnieść obywatel? O to chodzi, żeby był totalnie ogłupiały. Żeby w ogóle nie wiedział, jakie realnie ma prawa. To rodzi korupcję. Przez sieć przepisów, 17 tys. stron rocznie, „płoteczki”, które np. próbują podjąć działalność gospodarczą, po prostu się nie przebiją. Nie są stanie. Ale "rekiny" czują się świetnie. U nas prawo obyczajowe, oparte na systemie wartości, oparte na moralności, jest lekceważone. Zaczyna funkcjonować wyłącznie prawo formalne. Relatywizm rodzi się z tego, że odmówiło się ludziom prawa do oceny moralnej bliźnich. Polityków. A zapadł wyrok? W drugiej instancji? A domniemanie niewinności? W ocenie moralnej nie ma czegoś takiego jak domniemanie niewinności. Świni ręki się nie podaje. Takiego pomysłu nie było.

Ludzie uwierzyli, że mogą przestać zajmować się polityką. Stąd niska frekwencja w wyborach. Media skutecznie oddzielają polityków od społeczeństwa. Eksponują tylko spory personalne. Jakie są realne problemy, tego się państwo nie dowiedzą. Trzy tygodnie trwała ogólnonarodowa dyskusja, czy Czuma był zadłużony. Ale zniknęła informacja, że pozbywamy się przemysłu stoczniowego. W jakiej mierze media reprezentują jeszcze polskie interesy narodowe? Jest czas bicia na alarm. Niepodległość odzyskaliśmy. Ale czy ją mamy, jeżeli Unia mówi nam: „zamknąć stocznie”? Czy ją jeszcze mamy? W okresie kryzysu stajemy przed poważnymi dylematami.

Nastąpiło przesunięcie sfery wartości. Po nauce Jana Pawła II wrażliwość społeczna przeszła na prawo. Socjaldemokraci reprezentują doskonały system wolnego rynku. Schroeder jest w radzie spółki Gazpromu. Nie ma problemów biedy, tylko ewentualnie mniejszości, praw homoseksualistów, przerywania ciąży. Na tym się koncentruje uwaga lewicy. W tej chwili w polityce funkcjonuje się na tyle, na ile pozwalają pieniądze. Socjaldemokracja zajmuje się kwestiami, które nie mogą zagrozić podziałowi kapitału na świecie. Inaczej nie dostanie pieniędzy i przegra. W tym sensie ekslewicę mamy załatwioną. Powstała na jej miejsce jeszcze jedna mainstreamowa grupa wolnorynkowa, która się podporządkowuje. Robi tylko jakieś miny. A to ocieplenie, a to ekologia w wymiarze anormalnym. Wrażliwości społecznej już tu nie ma.

Prawdziwą demokrację może zbudować tylko państwo. Bo są to rządy ludu, społeczeństwa. Od góry zbudować się jej nie da. Parę razy próbowałem organizować partie. Po pierwsze nie było demosu, a po drugie pieniędzy. Stąd taki kształt polityki. Myślę jednak, że młode pokolenia zbudują swój patriotyzm, który będzie zawierał również nasz patriotyzm. Tak jak nasz patriotyzm zawiera patriotyzm Armii Krajowej i poprzednich pokoleń. Tyle, że będzie to patriotyzm XXI wieku. Z tym musimy się pogodzić. On stawia nowe warunki i nowe wymagania. Tradycja, którą niesiemy, wcale nie jest młodzieży obca. Po prostu mało o niej wiedzą. Kiedy się z nimi rozmawia i im o tym opowiada, to słuchają, jak my słuchaliśmy "Kamieni na szaniec". Trochę jest zazdrości, że wtedy mogliśmy patriotyzm wyrazić. Było Radio Solidarność, porwanie Narożniaka. Coś się działo. Można było pójść na zadymę. Dzisiaj znaleźć ten wyraz nie jest tak prosto. Ale jestem spokojny, że znajdą.

W 20. rocznicę nie potrafimy ustalić, gdzie się spotkać. Kto, z kim i po co. "Solidarność" nie jest pierwszy raz pomawiana. W 1980-81 roku byliśmy rzekomo opłacani przez CIA. Teraz powstała nowa koncepcja medialna, że "S" jest inspirowana przez PiS. Prawda jest dokładnie taka sama. Jeżeli się ludzi wyrzuca z pracy, likwiduje ich zakłady pracy, to obowiązkiem związku zawodowego jest występowanie w ich obronie. Jako stary związkowiec takiej okazji jak 4 czerwca bym nie przepuścił.

To jest jakiś obraz tych 20 lat. W 20 lat zbudowano przed wojną Gdynię, COP, linię kolejową ze Śląska do Gdyni. Do Wilna "torpedą" jechało się 3,5 godziny. Co myśmy zrobili wspólnego? Nawet autostrad nie zbudowaliśmy. Dobro wspólne istnieje marginalnie. Jeżeli ktoś zajmuje się dobrem wspólnym, to znaczy, że pewnie coś kombinuje. Naprawdę o co innego mu chodzi. Współpracę całego narodu zastąpiliśmy rozszalałą konkurencją i niechęcią. Dobrze, że ta rocznica tak nie wychodzi, bo może ktoś wreszcie oprzytomnieje. Trzeba zrozumieć, że jesteśmy w sytuacji zagrożenia. Kolejne brutalne napaści jednego na drugiego, skąd by nie pochodziły. One w końcu mogą doprowadzić do podzielenia społeczeństwa. Chciałbym, żebyśmy po 20 latach przynajmniej jedną naukę mieli: nie dać się podzielić. Żeby pamiętać, że kiedyś potrafiliśmy być solidarni. Nie wszystko da się zapisać na papierze. Bo ludzie są trochę bardziej złożeni.

Wykład Prof. dr. hab. Zbigniewa Stawrowskiego"Etyczny wymiar Solidarności"

Od czasu sierpnia 1980 r. słowo "solidarność" nieustannie wzbudza w nas gorące emocje. Dziś jednak, kiedy nasze dawne nadzieje i oczekiwania porównujemy z obecnym kształtem Polski, jest to przede wszystkim uczucie głębokiego rozczarowania. Jakby coś zostało zagubione, coś zapomniane... A przecież trudno zaprzeczyć, że prawie trzydzieści lat temu mogliśmy w Polsce doświadczyć czegoś zupełnie niezwykłego i pamięć o tym po dziś dzień nie daje nam spokoju.

Spróbujmy, zatem, odsłonić sens tego doświadczenia, przy czym podkreślam chodzi przede wszystkim o doświadczenie "pierwszej solidarności" z lat 1980-81. Późniejsze losy ruchu "solidarności", od stanu wojennego po czas odbudowy niepodległego państwa, to raczej proces stopniowego zapominania tego, w czym wówczas uczestniczyliśmy.

Poszukując jednego, wspólnego źródłowego doświadczenia spotkamy się natychmiast z zarzutem, że niczego takiego tak naprawdę nie było. Czy indywidualne wspomnienia okresu "pierwszej solidarności" nie są tak różne, jak różni są ludzie, nawet wtedy, gdy uwzględnimy jedynie tych, którzy czynnie zaangażowali się w tworzenie wielkiego ruchu? Z pewnością inne doświadczenia stały się udziałem przywódców i ekspertów związku, inne ich szeregowych członków, inne towarzyszyły robotnikom wielkich fabryk, inne studentom i pracownikom wyższych uczelni, jeszcze inne rolnikom indywidualnym a inne pracownikom PGR-ów. Niemniej jednak w różnorodnych doświadczeniach poszczególnych osób odkryć można coś więcej, co łączyło wszystkich i z czego obecności wszyscy doskonale sobie zdawali sprawę. Tym, co najważniejsze, było doświadczenie niezwykle głębokiej wspólnoty. Najbardziej istotny sens "pierwszej solidarności" to powszechna świadomość głębokiego związku z innymi ludźmi. Kto przeżył to doświadczenie, wie dobrze, że solidarność przede wszystkim znaczy więź.

Więź polityczna a więź etyczna

Więzi, które łączą ludzi, mogą mieć jednak rozmaite źródła i formy. W gruncie rzeczy spór o sens doświadczenia wspólnoty Solidarności powstałej w latach 1980-81 dotyczy pytania, jaka więź legła u jej podstaw. Aby na nie odpowiedzieć, niezbędne jest odróżnienie dwóch elementarnych a jednocześnie całkowicie przeciwstawnych rodzajów więzi międzyludzkich.

Pierwszy typ więzi rodzi się wraz ze świadomością wspólnego wroga. To, co nas łączy i integruje, przychodzi z zewnątrz. Nie ważne, kim jesteś ty i kim jestem ja, nie ważne, czy jesteśmy do siebie podobni, czy wyznajemy podobne wartości. Ważne jest jedynie to, że w pobliżu jest ktoś, kto zarówno dla mnie jak i dla ciebie stanowi oczywiste wspólne zagrożenie. Treścią naszej jedności oraz źródłem siły, która spaja naszą wspólnotę, jest nasz wspólny przeciwnik. Obok nas są jacyś "Oni", jacyś inni niż "My", Właśnie te dwa słowa – "My i Oni" – w najbardziej lapidarny sposób wyrażają doświadczenie owej więzi.

Poczucie wspólnoty, którą wzbudza w nas nasz wspólny przeciwnik, może mieć oczywiście rozmaity stopień intensywności. Ślad takiej więzi pojawia się przecież już wtedy, gdy dość niewinnie krytykujemy i obmawiamy za plecami kogoś nieobecnego. Ale jej właściwą domeną wydaje się być dziedzina polityki rozumianej jako dążenie do eliminacji konkurentów w walce o władzę. Z tego względu możemy ją określić mianem więzi politycznej. Taka negatywna więź jest nie tylko ważnym a czasem najważniejszym elementem tożsamości politycznej danej grupy, ale również sama służy jako instrument działania politycznego – umiejętność mobilizowania zwolenników poprzez wskazywanie palcem wrogów, należy przecież do abecadła skutecznie uprawianej polityki.

Drugi typ więzi – nazwijmy go więzią etyczną – ma natomiast zupełnie inny, pozytywny charakter. Jest to więź, która określa naszą wspólnotę, sens słowa "My", nie przez negatywny stosunek do kogoś obcego i wrogiego, lecz przeciwnie, od wewnątrz, poprzez wspólnie wyznawane wartości. Te wspólne wartości mogą być oczywiście różne: niższe i wyższe, mogą być również mniej lub bardziej głęboko przeżywane. Najgłębszą i najintensywniej przeżywaną formą wspólnoty etycznej jest z jednej strony wspólnota rodziny oraz z drugiej, wspólnota religijna – taka wspólnota, której członków łączą wspólnie wyznawane, najwyższe absolutne wartości.

Oba typy więzi społecznych – więzi polityczne, oparte na negacji wroga oraz więzi etyczne zbudowane na pozytywnej identyfikacji z pewnym konkretnym zespołem wartości – w rzeczywistym świecie zazwyczaj przenikają się wzajemnie i nieustannie mieszają ze sobą. Członkowie wspólnot politycznych odkrywają nagle, że łączy ich coś więcej niż obecność wspólnego przeciwnika, natomiast wspólnoty etyczne, w tym także wspólnoty religijne, często nabierają cech wspólnot politycznych a ich działanie, zamiast wynikać ze wspólnie wyznawanych wartości, staje się reakcją na zewnętrzne - prawdziwe lub fikcyjne - zagrożenie. Faktyczne nakładanie się na siebie obu tych typów więzi, nie podważa jednak dzielącej je fundamentalnej różnicy. Co więcej, odróżnienie więzi etycznych od politycznych pozwala podjąć analizę takich wspólnot, w których jeden z wyróżnionych typów więzi niemal całkowicie dominuje nad drugim. Dzięki temu możemy sensowniej spojrzeć na doświadczenie wspólnoty „pierwszej solidarności”. Fenomen ten rozsadził rzeczywistość ukształtowaną w ramach PRL - u, ponieważ stanowił skrajne przeciwieństwo więzi społecznych kreowanych i wspieranych przez komunistyczną ideologię i praktykę.

Komunistyczna rzeczywistość

Doświadczenia solidarnościowej wspólnoty nie da się zrozumieć w oderwaniu od jej konkretnego kontekstu. Środowiskiem, w którym się pojawiła i które przemieniała, była rzeczywistość społeczna ukształtowana przez lata panowania ideologii komunistycznej.

Dzień powszedni komunizmu to wszechobecna polityka, to jasno określony wróg, którego należy bezwzględnie zwalczać – wróg zarówno zewnętrzny jak i wewnętrzny. Wróg działa z ukrycia, w praktyce może być nim każdy. Aby go zdemaskować, potrzebna jest stała czujność, nieufność i podejrzliwość. Te właśnie kardynalne cnoty komunistycznej moralności przez lata infekowały społeczeństwo niszcząc wszelkie istniejące więzi etyczne. W projekcie ustroju komunistycznego nie było miejsca na żadne samodzielne, tzn. niezależne od władzy wspólnoty etyczne. W praktyce były one tolerowane dopóty, dopóki ich działalność ograniczała się do sfery prywatnej. Natomiast, kiedy owe wspólnoty usiłowały działać w sferze publicznej w sposób niezależny od władzy, natychmiast same stawały się jej wrogiem. Społeczeństwo opanowane przez komunizm stanowi przykład społeczeństwa, w którym dominacja więzi politycznej nad więziami etycznymi posunęła się najdalej jak to tylko możliwe.

Dla zachowania właściwej miary trzeba przyznać, że u progu sierpniowych wydarzeń sytuacja w Polsce w przeciwieństwie do pozostałych krajów bloku sowieckiego – przede wszystkim dzięki przetrwaniu i obecności w życiu społecznym wielkiej wspólnoty etycznej Kościoła – znacznie odbiegała od owego totalitarnego ideału. Nie do przecenienia jest zwłaszcza wpływ pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II, dzięki której wielu przyszłych uczestników ruchu „solidarności” po raz pierwszy doświadczyło z niezwykłą mocą, że można być razem, nie będąc przeciw nikomu i że więź ta może łączyć ze sobą miliony. Z drugiej strony, mimo ewidentnych porażek, ideał całkowitego zniszczenia wszelkich więzi etycznych nieprzerwanie wyznaczał horyzonty myślenia komunistycznej władzy. Chociaż nie udało się zniszczyć Kościoła siłą, to jego osłabianie i pozbawianie wpływu na społeczeństwo, podobnie jak likwidacja wszelkich niezależnych od władzy ośrodków życia społecznego, było jednym z najważniejszych celów działalności aparatu władzy aż do samego upadku systemu.

Solidarność niepolityczna

Dopiero na tle projektu społeczeństwa totalitarnego, opartego o więź polityczną i obraz wspólnego wroga, odsłania się przed nami istotny sens solidarnościowej wspólnoty. Po pierwsze, od samego początku była ona osadzona na wartościach etycznych i to wartościach najgłębszych, po wtóre, budowana przez nią więź była zjawiskiem radykalnie i programowo niepolitycznym.

To drugie stwierdzenie na pierwszy rzut oka może budzić sprzeciw. Czyż bowiem ruch "solidarności" nie postrzegał siebie jako kolejny zryw Polaków przeciwko dominacji obcego imperium? Czy nie był głęboko anty-komunistyczny? Czy członków aparatu PZPR nie uważano po prostu za "płatnych zdrajców, pachołków Rosji"? Czy to wszystko nie pokazuje, że obraz jasno zdefiniowanego wroga zajmował ważne miejsce w umysłach ludzi "pierwszej solidarności"? Owszem, tak się wtedy często myślało i mówiło. Rzecz w tym, że na poziomie słów najistotniejszych – na poziomie czynów – sprawa się miała zupełnie inaczej.

Od samego początku panowała powszechna zgoda, co do tego, że kwestia władzy – tu i teraz – jest sprawą tabu, ponieważ bezpośrednie zakwestionowanie monopolu politycznego PZPR pociągnęłoby za sobą militarną interwencję Moskwy. Podpisując pod presją fali strajków porozumienia sierpniowe komuniści zgodzili się wprawdzie samoograniczyć i oddać społeczeństwu do zagospodarowania wolną przestrzeń, której zakres nie był zresztą do końca jasno ustalony, wiadomo było jednak i to po obu stronach, że władza musi pozostać w ich rękach. Uznanie tego za aksjomat powstrzymało energię społeczną przed przekształceniem się w siłę polityczną i skierowało ją ku pozytywnemu dziełu: przejęciu odpowiedzialności za wspólny dom. W rezultacie odradzające się społeczeństwo nie potraktowało władzy jak politycznego wroga, którego trzeba zniszczyć – nie podjęło z nią walki i nie szukało swej tożsamości w jej negacji. Przeciwnie, władza została zignorowana. "Las zwalcza przeciwnika w ten sposób, że rośnie a więc tym bardziej staje się lasem" – pisał ks. J. Tischner w "Etyce Solidarności" Ludzie uznali konieczność istnienia władzy, ale nic ponadto. Nie walczyli z władzą, odwrócili się do niej plecami i zajęli się porządkowaniem wspólnego domu. W ten właśnie sposób otworzyła się na jakiś czas wyjątkowa przestrzeń, w której mógł pojawić się cud solidarności – cud powstania i rozwoju niezwykłej wspólnoty etycznej.

Religia ludzkiej godności

Szczególny charakter solidarnościowej wspólnoty polegał przede wszystkim na tym, że została ona zbudowana na wartościach najwyższych, na wartościach absolutnych. Chcę to powiedzieć bardzo wyraźnie: najgłębszy sens doświadczenia "pierwszej solidarności" odsłoni się przed nami dopiero wtedy, gdy zrozumiemy je jako doświadczenie więzi i wspólnoty tak głębokiej i tak intensywnie przeżywanej, że można i trzeba ją nazwać po prostu więzią religijną. Nie przeczy temu wcale fakt, iż w ruchu solidarności i w jej wspólnotowym doświadczeniu autentycznie i z pełnym zaangażowaniem uczestniczyło wielu ludzi, którzy mieli kłopoty ze swoja wiarą, ani nie byli wówczas w Kościele, ani nie są w nim dziś. Rzecz w tym, że język, w którym ta głęboka więź była wyrażana nie był językiem konfesyjnym, lecz językiem etyki. Łączyły nas najprostsze słowa i najprostsze wartości: wolność, prawda, godność, sprawiedliwość.

O religijnym w swej istocie charakterze tej wspólnoty najlepiej świadczy fakt, że czas pierwszej solidarności to czas masowych wręcz konwersji. Nie chodzi tu jednak o konwersje w sensie powrotu do Boga i Kościoła. To znaczy nie tylko o nie. To, co się wtedy wydarzało było zjawiskiem znacznie szerszym. Wówczas nawracali się – to znaczy całkowicie zmieniali swoje życie – zarówno ateiści, jak i przykładni katolicy. Wielu jest wśród nas takich nawróconych ateistów czy agnostyków, którzy w owym czasie podnieśli głowy, przestali się lękać i postanowiwszy żyć godnie i bez fałszywych kompromisów, (warto przypomnieć, że milion osób wyrzuciło wówczas legitymacje partyjne). Wielu z tych wówczas nawróconych ludzi wytrwało do dziś w tej decyzji, choć czasem ich obecny związek z Kościołem jest jeszcze bardziej odległy niż 30 lat temu. Ale nawracali się wówczas również bogobojni katolicy, w tym i księża, którzy dopiero dzięki wspólnocie „solidarności” dostrzegli, że ich serca zrobiły się ciasne i wrażliwe jedynie na sprawy prywatnego ogródka czy zakrystii, że zbyt łatwo pogodzili się z tym, by ich życiem rządziła zasada: "Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek."

Na co więc nawracali się ci wszyscy: ateiści, agnostycy, letni i gorący chrześcijanie? Czym była łącząca ich wszystkich "religia"? Na jakich absolutnych wartościach opierała się ówczesna solidarnościowa wspólnota? Mogę tu tylko powtórzyć słowa ks. Józefa Tischnera: „Solidarność to spontanicznie powstała wspólnota ludzi dobrej woli. Najgłębsza solidarność jest solidarnością sumień.” Doświadczenie "pierwszej solidarności" to doświadczenie wspólnoty tych wszystkich, którzy dostrzegli, że można żyć zgodnie z sumieniem i postanowili tak właśnie żyć. To czas, kiedy ludzie tacy, jacy są – słabi i zagubieni – poczuli, że mogą być lepsi i świadomie tego zapragnęli. To doświadczenie szczególnego "czasu łaski", "czasu świętego", doświadczenie niesamowitego "ssania ku górze", jakiegoś wezwania, które woła do nas, abyśmy przekraczali samych siebie. I jednocześnie poczucie, że w tym wezwaniu do wyboru sumienia nie jesteśmy sami, poczucie głębokiej wspólnoty i zaufania do innych, takich samych jak my, ludzi pragnących żyć godnie.

Ta rzeczywiście istniejąca wspólnota ludzi dobrej woli przez długi czas pozostawała niemal nie skalana więziami typu negatywnego. Uwolniona od pokusy wkroczenia w obszar walki o władzę, skupiła się na pozytywnym dziele przywracania sensu pozostałym wymiarom przestrzeni społecznej. Wspólnota solidarności nie uważała nikogo za wroga, czego dowodem fakt, że była otwarta na każdego, kto pragnął w niej uczestniczyć. Każdy, kto chciał mieć sumienie, niezależnie skąd przychodził, mógł stać się jej członkiem. Czas "pierwszej solidarności", to okres działania prawdziwej "grubej kreski", to czas odpuszczenia win i wyższości miłosierdzia nad sprawiedliwością. Dawne grzechy byłych oportunistów – a przecież prawie każdy w jakimś stopniu do nich się zaliczał – ich nadużycia, występki i słabości, choć z pewnością nie zbrodnie, nie miały już znaczenia w gronie tych, którzy postanowili żyć naprawdę jak ludzie sumienia.

Doświadczenie więzi właściwe "pierwszej solidarności" jest tak niezwykłe, że poszukując historycznych analogii przychodzi mi na myśl jedynie doświadczenie wspólnot chrześcijańskich w trzech pierwszych wiekach ich istnienia. Znajdziemy w nich, po pierwsze, podobny brak myślenia w kategoriach polityki. W obu przypadkach problem władzy nie odgrywał w gruncie rzeczy istotnej roli. Nie traktowano jej ani jako czegoś, co warto jest zdobyć, ani jako wroga, z którym należy szykować się do walki, lecz jako konieczność, z która się trzeba pogodzić, płacąc jej wprawdzie należny trybut, ale nic ponadto. Po wtóre, uderza swym podobieństwem niezwykła intensywność doświadczanej więzi powstałej na fundamencie głębokich osobistych nawróceń. Po trzecie, sama treść przesłania ruchu "solidarności": godność, sprawiedliwość i wreszcie sama solidarność – poczucie braterskiego związku z innymi, choć wypowiedziana w zrozumiałym dla każdego człowieka ponadkonfesyjnym języku uniwersalnych wartości, nie wykracza przecież poza to, co zawarte jest w etycznym kanonie wiary chrześcijańskiej. Po czwarte, wreszcie, trudno nie dostrzec – zachowując stosowną proporcję – podobnego zachowania w chwili ogniowej próby. Kiedy nastał okres prześladowań, opór wobec władzy, która postanowiła zniszczyć wspólnotę przemocą, nie przekroczył zasadniczo granic biernego oporu. Logika walki z wrogiem nie wyparła i nie zastąpiła wartości leżących u podstaw wspólnoty solidarności. Wartości te zostały potwierdzone, chociaż wierność wobec nich wymagała heroizmu a czasem i męczeństwa.

Wraz z wprowadzeniem stanu wojennego zamyka się ostatecznie niezwykła przestrzeń, w której tak bujnie rozkwitnąć mogła etyczna wspólnota ludzi dobrej woli. Zapomniana i ignorowana władza przypomniała, że wcale nie jest żadną fasadą. Wtargnęła na powrót w sferę społeczną i zgodnie ze swoją logiką natychmiast przystąpiła do niszczenia wszelkich etycznych więzi. Kiedy minął szok zaskoczenia, ludzie Solidarności stanęli przed dylematem: co dalej? W sytuacji, gdy szansa pozytywnego kształtowania instytucji społecznych została całkowicie zablokowana, dla tych, którzy nadal chcieli kierować się etosem solidarności, pozostały dwie drogi. Pierwsza, którą poszła większa część społeczeństwa, oznaczała pogodzenie się z faktami, wycofanie się ze sfery publicznej do "katakumb" i pielęgnowanie wspólnoty na poziomie elementarnym, czego wyrazem była przede wszystkim powszechna pomoc osobom potrzebującym, więzionym czy prześladowanym.

Drugą drogą podążyli ci, którzy uznali, że nie da się normalnie żyć, dopóki komuniści sprawują rządy, że – innymi słowy – polityka jest w jakimś sensie ważniejsza od etyki. Pod ich wpływem ruch solidarności przyswaja sobie ideę walki politycznej. Od czasu stanu wojennego ze szczególną ostrością pojawia się właściwa dla wspólnoty walki kategoria "My – Oni". Wspólnota solidarności, jeszcze niedawno otwarta na wszystkich, nawet na członków PZPR, teraz, w obliczu prześladowań, w naturalny sposób się zamyka. Kto wówczas nie wyrzucił legitymacji partyjnej, kto tak lub inaczej jednoznacznie opowiedział się po stronie "reżimu" "junty", ten w oczach uczestników "solidarnościowej wspólnoty ludzi sumienia" stał się w sposób oczywisty człowiekiem bez sumienia, człowiekiem złej woli. Nie da się zrozumieć ostrości podziałów, które trwają do dziś, ani tym bardziej zbyt łatwo przerzucić nad nimi mostu, jak to niektórzy próbowali i próbują, bez świadomości, jak głęboko te podziały tak naprawdę sięgają.

Lata osiemdziesiąte to proces stopniowego zapominania etycznego doświadczenia "pierwszej solidarności" i wypierania go przez bardziej świeże i intensywne doświadczenia wspólnoty walki. Tym bardziej, że kształt "drugiej solidarności" w coraz większej mierze zaczęło określać nowe pokolenie, które przeżycie wspólnoty kojarzyło przede wszystkim z ulicznymi walkami, z "knuciem i konspirą". Społeczeństwo zainfekowane przez komunistów typowym dla nich myśleniem w kategoriach wroga, stawało się nieufne i podejrzliwe także wobec siebie, a tym samym coraz bardziej podzielone. I tylko w okresie papieskich pielgrzymek na krótki czas odradzała się znajoma cudowna przestrzeń, w której władza, choć potężna, stawała się nieważna, a zastraszony tłum zamieniał się w pozbawioną lęku, solidarną wspólnotę.

Gdy w 1989 roku Polska odzyskała niepodległość, szybko okazało się, że choć kształt nowej rzeczywistości wykuwany jest pod sztandarem "solidarności", to niewiele ma wspólnego ze swoim pierwotnym ideałem. Oczekiwanie, że powtórzy się doświadczenie "pierwszej solidarności" i społeczeństwo – tym razem pod rządami ludzi sumienia – stanie się ponownie wspólnotą etyczną, nie zostało spełnione. Co więcej, wzajemne oskarżenia i konflikty, które z dawnych przyjaciół uczyniły największych wrogów, większych nawet od komunistów, odsłoniły tak głębokie podziały, że zasadne i wręcz narzucające stało się pytanie: czy obraz "pierwszej solidarności" jako etycznej wspólnoty ludzi dobrej woli, nie był przypadkiem jedynie złudzeniem?

Demokracja a solidarność

Doprawdy nie jest trudno zrozumieć tych, którzy w poczuciu głębokiego rozczarowania odpowiadają dziś na to pytanie twierdząco, wyrzucając z pamięci – jako iluzję – najbardziej wartościowe wspomnienia sprzed lat. Sądzę jednak, iż rozczarowanie to okazało się nieuniknione nie z tego powodu, że cudownej wspólnoty „pierwszej solidarności” tak naprawdę nigdy nie było. Są przecież ludzie, którzy mogą o niej zaświadczyć. Chodzi raczej o to, że zbudowanie czystej wspólnoty etycznej pozbawionej domieszki więzi politycznych i obejmującej ogromną większość społeczeństwa jest w demokracji chyba jeszcze bardziej nieprawdopodobne niż w systemie mniej lub bardziej totalitarnym.

Demokracja jako ustrój polityczny to przecież ze swej istoty arena nieustającej walki, gdzie kategoria wroga, którego należy pokonać, pełni funkcję podstawową. Współczesna demokracja rozumiana jako gra o władzę, tym tylko się różni od totalitaryzmu, że nie chodzi w niej o fizyczną eliminację przeciwnika – temu na przeszkodzie stoi cała struktura państwa prawa ugruntowana na podstawowych prawach człowieka – lecz o wyeliminowanie go z gry (np. poprzez marginalizację konkurencyjnych partii i usunięcie ich ze sceny politycznej).

To wszystko wcale nie oznacza, że z etycznego doświadczenia „pierwszej solidarności” niczego nie da się już ocalić. Chociaż demokratyczny ustrój polityczny ze swej istoty przeniknięty jest „duchem podziałów”, to jednak państwo w którym dziś żyjemy, pozostawia przecież o wiele więcej możliwości pozytywnego działania niż PRL. Zamiast daremnie oczekiwać na spełnienie złudnej nadziei, że środkami walki politycznej uda się nagle odtworzyć powszechną wspólnotę etyczną, warto dostrzec możliwości skromniejsze, ale konkretne.

Zawsze przecież możliwa jest praca u podstaw – budowanie małych wspólnot zwykłej międzyludzkiej solidarności. Aby te wspólnoty mogły spokojnie wzrastać i obejmować coraz większe kręgi, należy zapewnić im jak najbardziej sprzyjające warunki. Warunkiem podstawowym – wiemy o tym dzięki doświadczeniu "pierwszej solidarności" – jest oczyszczenie naszego normalnego życia spod presji konfliktów politycznych. Tam, gdzie jest to tylko możliwe, trzeba zignorować politykę, odwrócić się do niej plecami i robić swoje, to znaczy, po prostu, w dziedzinach autonomicznych wobec konfliktów o władzę: w nauce, kulturze, sztuce, gospodarce i wszystkich innych, należy konsekwentnie stosować właściwe im kryteria i miary nie dając się wciągnąć w logikę myślenia politycznego osądzającego rzeczywistość w kategoriach wróg – przyjaciel. Ta uwaga odnosi się przede wszystkim do Kościoła, który jest przecież wzorcem czystej wspólnoty etycznej, a jego zasada "miłujcie nieprzyjaciół" stanowić powinna tamę przed pokusą wpadnięcia w otchłań myślenia politycznego.

Ten postulat odpolitycznienia przestrzeni publicznej, który przecież przez ludzi dobrej woli jest i tak realizowany i traktowany jako standard we wszystkich dziedzinach życia społecznego, stanowi program minimum. Pytanie, które się tutaj nasuwa, czy możliwe jest również wprowadzenie wymiaru etycznego solidarności do samej polityki, pozostawię tutaj bez odpowiedzi, mając nadzieję, że przynajmniej częściowo odpowiedzą na nie politycy, którzy po dziś dzień nie wstydzą się przyznawać do swojego solidarnościowego rodowodu.

Relację opracował Ignacy Grodecki

 

Copyright 2011 © Bobartstudio.pl
Autorzy: Pawł Piekarczyk, Szymon Zaleski, Marcin Sadłowski, Adam Bielański
Fot.: Erazm Ciołek, Jarosław M. Goliszewski, Kazimierz Kawulak, Krzysztof Mazur, Paweł Piekarczyk, Tomasz Pisula, Anna Wdowińska